Jest taki film, pt. „Wyznania zakupoholiczki”. Nie jest to kino górnolotne i daleko mu do dzieła wybitnego, ale zainspirował mnie do napisania tego artykułu (który będzie przy okazji rozprawieniem się z własnymi grzechami). Główna bohaterka lubi zakupy. Lubi je do tego stopnia, że manekiny odziane w różne fatałaszki do niej przemawiają, zachęcając do kupna kolejnego sweterka, torebki, szalika…
Można by pomyśleć, że zakupy w świecie internetowym nie mogą tak wyglądać. Ale ustalmy coś… Nigdy nie zdarzyło się Wam impulsywnie kliknąć w button „Kup teraz”?
Zakupy impulsywne to zakupy nieplanowane, których dokonujemy bez większego namysłu, na skutek odruchu. Informacja, która dociera do klienta wywołuje nagłą, gwałtowną chęć i potrzebę posiadania produktu. W tym momencie poziom naszej samokontroli jest znacznie obniżony, a walor hedonistyczny wzrasta. Stan pozytywnego podniecenia wypiera wszystkie złe uczucia i zalewa nas fala dobrych emocji.
W sklepach tradycyjnych stosowane są różnego rodzaju tricki, które mają nakręcić kupującego na dokładanie kolejnych produktów do koszyka. Odpowiednie ustawienie asortymentu w sklepie, specjalnie dobrane oświetlenie, zapachy i etykietki bombardujące nasze zmysły hasłami „Promocja!”, „Obniżka”, „2 w cenie 1”, a nawet regały z batonami przy samej kasie sprawiają, że po odejściu od niej okazuje się, iż połowa naszych zakupów została dokonana impulsywnie (czytaj: niepotrzebnie). Jesteśmy wystawieni na różnego rodzaju bodźce, atakujące nas ze wszystkich stron, a my wobec nich jesteśmy słabi.
Oczywiście, w teorii wszyscy uprawiamy zakupy rozsądne. Amerykańscy naukowcy z uniwersytetów w Chicago i Michigan doradzają, jak unikać takich sytuacji. Zalecają, by robić zakupy, będąc najedzonym, by zastanawiać się, czy na pewno potrzebujemy tego produktu. Zwracają uwagę na to, że promocje to często wietrzenie magazynów, a obniżka w ogóle nie istnieje (zabieg typowy dla takich działań to zmniejszanie gramatur opakowań) i radzą, by unikać newralgicznych miejsc, np. przy kasie. Proponują również tworzenie list zakupowych i ćwiczenie siły woli. Cóż… Ja mam bardzo słabą wolę.
Jak sprawa wygląda w sklepach internetowych?
Jestem klasycznym przykładem na to, że zakupy impulsywne, nieważne czy w sklepie osiedlowym, czy w internetowym, są moją cechą natrętną. To ciągły konflikt pomiędzy pragnieniem a siłą woli. Wyniki owego polowania mogą być dwa: albo jestem zadowolona, albo ogarnia mnie frustracja z powodu pieniędzy wydanych na rzeczy, które nie są rzeczami pierwszej potrzeby. Wiem, że powinnam tego unikać, wiem, że muszę odwracać swoją własną uwagę. Wiem również, że chłodna analiza kosztów powinna pożreć zachęty i odruchy. Ale zwykle i tak przegrywam sama z sobą. Dlaczego? Przedstawię kilka sytuacji bez wyjścia…
Pierwszy typ: „Potrzebuję tego (naprawdę!)”
Kończy mi się jakiś produkt, załóżmy podkład pod makijaż. Szperam w sklepach internetowych lub na portalach aukcyjnych, szukam najtańszej opcji – jestem rozsądna! Gdy już w końcu zauważam coś ciekawego, próbuję znaleźć opinie o tym kosmetyku, żeby nie żałować wyboru (tu ukłon w stronę forów internetowych, blogów i youtubowych guru kosmetycznych) – w dalszym ciągu jestem rozsądna. Dobrze, decyduję się! A potem zupełnie przypadkowo zaczynam przeglądać resztę asortymentu. To może jeszcze tusz do rzęs (tu już jestem mniej rozsądna, bo nie szukam opinii), kolejny lakier do paznokci (bo uwielbiam kolor turkusowy i to nieważne, że mam już 5 podobnych), jeszcze balsam do ciała (kolejny!). O, do darmowej wysyłki brakuje mi już tylko 25 złotych! Dobra, to jeszcze mydełko. A miałam kupić tylko podkład…
Drugi typ: „Tylko sprawdzam”
Buty na słomkowych koturnach to jest to – szczególnie latem. Wygodne do biegania w pracy, do kierowania samochodem, no i w końcu to obcas, więc łydka wygląda zabójczo. Niestety, po ostatnim sezonie but wymaga lekkiej naprawy. 3 km od domu mam szewca i miałam w planie zawieźć mu buciki, ale dosłownie na sekundkę tylko zerknęłam do moich ulubionych sklepów z obuwiem. I jak to się skończyło? Po kilku dniach otrzymałam nowe pudełko, a buty do naprawy wylądowały na strychu, żeby spokojnie dogorywać tam do kolejnego sezonu, w którym najpewniej je wyrzucę. Wstyd mi…
Trzeci typ: „Te przeklęte newslettery!”
Za mną ciężki dzień w pracy. Przychodzę zmęczona do domu, zasiadam przed laptopem, ściągam pocztę. Raz: wyprzedaż posezonowa w butiku. Dwa: obniżka cen w sklepie z butami. Trzy: dzień darmowej wysyłki w sklepie z kosmetykami. Cztery: wietrzenie magazynów w księgarni. Raz, dwa, trzy, cztery – i jestem bezbronna.
Czwarty typ: „Ważne, że jest gratis!”
Jest mi niezmiernie miło, gdy obsługa sklepu mnie rozpieszcza. Poziom satysfakcji z zakupów rośnie radośnie, a od tego do kolejnego spontanicznego buszowania po internetowych półkach i wieszakach już bardzo blisko. Kiedy więc otwieram paczkę, a w niej znajduję kod rabatowy na kolejne zakupy albo jakieś małe prezenciki (kolczyki warte złotówkę, próbki rozdawane w drogeriach za darmo), to jest mi miło. Oczywiście, kody rabatowe działają na mnie najlepiej. Dopiero po jakimś czasie (gdy dopadają mnie wyrzuty sumienia) okazuje się, że produkt kupiłam o 2 złote taniej. Tylko wtedy na ogół mam kolejną parę trampek.
Piąty typ: „Aaaa!!! Ostatnia chwila!!!”
Akcje pt. „Kod rabatowy ważny do jutra”, „Wyprzedaż całego asortymentu tylko w weekend”, „Ograniczone stany magazynowe” sprawiają, że wchodzę w stan nierefleksyjny, a potrzeba kupienia jest nie dość, że silna i niespodziewana, to jeszcze niebezpieczna. Dlaczego niebezpieczna? Bo mój portfel potem szlocha. Nie myślę wtedy o użyteczności (przecież koszulek ze śmiesznymi nadrukami nigdy dość) i długofalowych konsekwencjach (szafa niestety jest z drewna, a nie z gumy)… Ale zaraz, czy ja nie daję właśnie właścicielom sklepów wskazówek, jak łapać naiwnych klientów ze słabą wolą?
Szósty typ: „Produkty polecane”
„Produkty polecane” lub „Inni użytkownicy dodatkowo kupili” to zło. Nagle uzmysławiam sobie, że do wybranych przeze mnie butów będzie pasować polecana bransoletka. Albo wybierając książkę lub film zauważam inne propozycje, o których nie pomyślałabym wcześniej. W myśl naiwnej zasady „Wszystko dla jednej przesyłki.”
Siódmy typ: „Znajomi polecają”
Ania z Facebooka lubi kolejnysklepzciuchami.pl, więc zerknę, co ciekawego oferują. Ojej, jaka fajna torebka (jeszcze nie mam ani jednej w kolorze złamanej zieleni) – biorę! O, kapitalne spodnie – już są w koszyku. I szalik, bo przecież zima już za pół roku. I mają super tanie kolczyki (no, może tym razem nikiel mnie nie uczuli). Mój wirtualny koszyk się zapełnia… Bardzo lubię te sklepy, które od razu pokazują aktualny stan, ponieważ wiem, ile muszę zapłacić od razu, a nie dopiero po dojściu do wirtualnej kasy. Niestety, bardzo mało sklepów tę opcję posiada. Na ogół potem albo rezygnuję z części i robi mi się smutno, bo to okropny wybór, albo wybieram wszystko (a cichy głos rozsądku gdzieś w głowie szepcze „Będziesz tego żałowała pod koniec miesiąca”).
Ósmy typ: „Do it yourself”
Nie można wyprzeć się własnych korzeni. Przeze mnie też czasem przemawia moja polskość w formie „Ja tego nie zrobię?!”, pojawiająca się na ogół, gdy sama chcę coś ulepszyć. Przykład: komódka na drobiazgi ozdobiona metodą decoupage. Mogę poszukać na portalu aukcyjnym gotowej, ale mogę też zrobić swoją! Historia wygląda potem tak, że na fali pozytywnych emocji i nagłej weny twórczej wpadam w szał kupowania niezbędnych rzeczy. Potrzebuję pędzli. Mam jakieś w szufladzie, ale potrzebuję nowych! Muszę mieć też farby! Muszę je mieć i tyle! I do tego chusteczki! O, przy zakupie 20 kompletów 2 będą gratis! Pół biedy, jeśli faktycznie moje dzieło wyjdzie zgodnie z oczekiwaniami. Gorzej (czyli jak zwykle), gdy w połowie drogi do sukcesu pojawi się problem, niechęć, brak czasu, brak pomysłu…
Oczywiście, wymienione sytuacje nie są moim chlebem powszednim. Ale zakupy impulsywne to problem wielu osób, z różnych środowisk. Na własne życzenie budujemy wokół siebie kolekcje rzeczy zbędnych i chomikujemy je łudząc się, że kiedyś nam się przydadzą, że kiedyś ich użyjemy.
Poradzić sobie z tym możemy na różne sposoby, ale przede wszystkim potrzebna jest nasza wola i siła perswazji, która dotrze do nas samych. Bardzo podoba mi się pomysł youtubowiczek z Polski i nie tylko, które przeciwstawiają się gromadzeniu rzeczy, nazywając akcję projektem „Denko”, który zakłada, że nowy produkt możemy kupić dopiero wtedy, gdy poprzedni dotyka dna. W ten sposób mobilizują siebie nawzajem i tworzą „grupę wsparcia”.
Całkiem niedawno na facebookowym profilu Kontomierza pojawił się konkurs na nieszablonową, ale skuteczną metodę na oszczędzanie. Propozycja jednej z uczestniczek rozbawiła mnie i jednocześnie skłoniła do zadumy. Bo tak naprawdę, po co mi TO?
Źródło obrazka: http://www.facebook.com/kontomierz
Powyższy artykuł pochodzi z Magazynu eKomercyjnie #10. Zapraszamy do przeczytania całego numeru!